Gertrud von le Fort „Papież z getta”

kwietnia 02, 2024

Gertrud von le Fort „Papież z getta”

 

Gertrud von le Fort napisała w powieść w której umiera Papież… jego śmierć jest niezwykle symboliczna, piękna. Po śmierci namiestnika Piotrowego wybranych zostaje… dwóch Papieży! Jeden z Papieży jest … Antychrystem. Jest to pochodzący z rodziny żydowskich bankierów kardynał Pietro Petri Leoni. Przyjmuje on imię Anakleta II. Po wyborze dwóch Papieży następuje schizma… Powieść „Papież z getta” jest powieścią sensacyjną, nawiązuje do wydarzeń z roku 1130, traktuje o postaciach autentycznych i przypomina nam kilka prostych prawd: nie ma życia bez Krzyża. Każdy, kto chce „znieść Krzyż”, nawet jeśli ma dobre intencje i chce zlikwidować cierpienie niewinnych jest Antychrystem.  Dlaczego? Gertrud wyjaśnia: „Świat jednak zbawiony będzie nie przez tych, którzy walczą w obronie niewinnych (aczkolwiek powinniśmy walczyć o niewinnych), ale przez gorzkie męki niewinnych”. Niesamowity jest fragment, który mówi o tym, że przyszły antypapież chce, żeby nie cierpiał już żaden niewinny człowiek - brzmi to dość rozsądnie, prawda? Wówczas słyszy on pytanie, co zrobi zatem z tym Niewinnym na Krzyżu? Odpowiedź nie pada…, za to Krucyfiks spada ze ściany… 


Po prostu człowiek po grzechu pierworodnym nie jest w stanie zbudować świata całkowicie sprawiedliwego, całkowicie pozbawionego cierpienia, bólu, krzywdy. To właśnie pod hasłami równości, sprawiedliwości i braterstwa dokonywały się na świcie największe zbrodnie. 


Pod pozorem budowania lepszego świata, odbiera się ludziom wolność wyboru, pozwala na aborcje i eutanazje pod hasłem praw człowieka, promuje in vitro - żeby nie cierpieli ludzie, którzy nie mogą mieć dzieci, wspiera zmiany płci, powodując trwałe okaleczenie fizyczne zagubionych nastolatków. To wszystko w imię walki z cierpieniem! Usunięcie cierpienia, w każdej możliwej formie, staje się usprawiedliwieniem dla naruszania wszelkich praw i norm moralnych. Współczesny świat realizuje program antychrystowy, który polega na odrzuceniu Krzyża, na walce z każdym przejawem cierpienia, co prowadzi do powstania jeszcze większego cierpienia. Przykładami takiej walki jest dziś marksizm kulturowy, całkowicie antychrystusowy i tym samym antyludzki. 


Poniżej zostawię Wam kilka fragmentów książki, które są niezwykle poruszające: 


„- Synu mój, sprawiedliwość jest tylko w piekle, w niebie jest łaska a na ziemi krzyż. Kościół jest po to, aby błogosławił tych, którzy niosą krzyż. I przeło błogosławimy ciebie i twoich, Petrusie Pier Leonis; i wy niesiecie krzyż Jezusa Chrystusa.


Wtem zdało się, że ciało młodego Petrusa dziwnie się skręciło, jakby niezmierna boleść przeszyła je na wylot.


Wykrztusił prawie ze wstrętem: Krzyż Chrystusa naszą nagrodą?


I ujrzałem, że papież blednie, jakby przed oczyma jego duszy otwarła się przepaść.


Potem obie ręce wyciągnąwszy w stronę klęczącego, twarzą równocześnie pełną bezmiernej litości: Mój synu, jeżeli chodzi o twoją duszę, to chciałbym krzyż zmienić, abyś go mógł pokochać: bo wiedz, purpura Kościoła, której pragniesz, jest purpurą Chrystusa przed Ponckim Piłatem. Na tobie będzie ciążył obowiązek, aby ją nieść.


Po tych słowach młody Petrus wyszedł zmieszany, a ja padłszy na kolana przed naszym ojcem świętym, zawołałem w głos: - Ojcze święty, teraz widzę, że Kościół Chrystusowy nie jest z tego świata, bo oło żeglujemy pośród samych pogan i żydów, tak że nikt nie jest w słanie zrozumieć naszych myśli.


Ojciec święty: Tak, mój bracie, Chrystus umarł za jednych i drugich”


—————


„A tymczasem rzeczywiście nadeszła ostatnia godzina ojca świętego Honoriusza. Klęczeliśmy znów wokół niego skupieni, jak w kościółku Sancta Maria in Dominica. Tylko brat nasz Heimericus wyprostowany stał na uboczu, z otwartego balkonu mierząc oczyma tłumy.


Nagle przystąpił do swego umierającego pana ze słowami: Ojcze święty, tłum pragnie twego błogosławieństwa.


Nasz umierający pan (ciało jego wzdrygało się przy każdym głośniejszym okrzyku tłumów, ale duch jego był już daleko) tchnąwszy zaledwie: nieście ludowi moje błogosławieństwo.


Na to nasz brat Heimericus po chwili milczenia, jakby sam z trudem zbierał siły: Ojcze święty, musicie sami udzielić błogosławieństwa.


Na to my wszyscy gwałtownie unieśliśmy twarze przeciw niemu, a przeor klasztoru, który modlił się tuż przy naszym umierającym panu, pochylił się głębiej nad nim, tak że rękaw jego habitu jak opiekuńcze skrzydło spoczął na głowie papieża.


A tymczasem brat Heimericus po raz włóry (zdało się jednak, że głos jego złamał się jak sztaba żelazna): Ojcze święty, musicie sami udzielić błogosławieństwa.


Zdawało się jednak, że go chory wcale nie zrozumiał.


Gasnącym głosem, już nie papież Honoriusz, ale umierający człowiek w najgłębszej niedoli: Módlcie się ze mną, podajcie mi krzyż.


Na to kanclerz zbielałym, nieubłaganym głosem: Ojcze święty, to, czego się od was żąda, to jest właśnie krzyż.


Wówczas niektórzy z nas poczęli głośno szemrać. Ostatnie chwile choćby i samego papieża należą się Bogu i duszy.


Nagle uniósł nasz ojciec umierający ramiona swe do naszego brata Heimericusa ruchem serce rozdzierającym (opadły później bezsilnie): Unieście mnie!


Wszystkim nam łzy gorące puściły się z oczu.


Potem zawołał nasz brat Heimericus (on jeden mógł jeszcze dobyć z siebie głosu), aby podano jakie okrycie. Przyniesiono je, ale nikt nie miał odwagi dotykać konającego w czasie jego ostatnich zapasów ze śmiercią.


Wziął go przeło nasz brat Heimericus w ramiona i wyniósł na balkon; nam jednak się wydawało, jakby wyniósł umęczone ciało naszego Kościoła. I tak wisiał nasz umierający ojciec na ramionach swego kanclerza, zaprawdę jakby na drzewie krzyża.


Kiedy hałasujący tłum ujrzał tego, którego już był sądził umarłym (dwóch kleryków trzymało pochodnie z dwóch stron loggii), zaległa grobowa cisza; wszystko upadło na kolana.


A w tej chwili papież Honoriusz wydał ostatnie tchnienie. I teraz tak nam się zdawało wisiał nasz wielki brat Heimericus równocześnie na krzyżu swego umarłego pana”


Gertrud von le Fort „Papież z getta” W tłumaczeniu Jana Sztaudyngera, Wyd. Księgarnia św. Wojciecha

O ziemiańskim świętowaniu Wielkanocy

kwietnia 01, 2024

O ziemiańskim świętowaniu Wielkanocy

 

Jak obchodzono niegdyś Wielkanoc? Jak wyglądał wielkanocny stół? Czym było święcone? Jak wyglądały dawne tradycje wielkanocne? Czy śmigus dyngus był zakazany pod groźbą grzechu ciężkiego? Dziś kilka ciekawych fragmentów z książki „O ziemiańskim świętowaniu”

„W Wilanowie ogrodnik hodował w oranżerii narcyzy do przybrania stołu wielkanocnego oraz hiacynty do ubrania salonów i górnych pokoi w pałacu. Maria Lewicka wspominała, że jej matka hodowała białe i różowe hiacynty na stół wielkanocny, a nauczycielka cięła i karbowała w festony papier, w który owijano doniczki dla ozdoby. Hiacyntami ustrajano też kościół, a dostarczyć je powinny były majątki będące opiekunami kościoła. Marianna Jasiecka z Polwicy na święta 1897 r. posłała do kościoła parafialnego w Śnieciskach, aby ustroić Grób Pański, „bujne hiacynty w trzech kolorach: białe, liliowe i różowe", które wyhodował ogrodnik.


Drugim obok kwiatów roślinnym elementem ozdobnym, który przygotowywano, była rzeżucha, ustawiana już tylko na stole. U Daszkiewiczów w Olszowie ziarnka rzeżuchy moczono na wacie i gazie, tak aby na święta mieć zielony kobierzec do postawienia baranka.


Stół i pomieszczenie, w którym on stał, ozdabiano też zielenią innego rodzaju, np. bukszpanem, barwinkiem, gałązkami borówek, widłakiem, baźkami, tatarakiem, gałązkami leszczyny i derenia, ale przygotowanie jej zostawiano na ostatnią chwilę. W Lebiodce dopiero przed samymi świętami przynoszono z lasu widłak i gałązki borówki. Wtedy też w salonie ustawiano kwitnące baźki, gałązki leszczyny i derenia.



Była także tradycja robienia na Wielkanoc małych bukiecików z fioletowych fiołków. Zofia z Radziwiłłów Skórzyńska, spędzająca dzieciństwo w Sichowie w Kieleckiem w latach 30. XX w., wspominała, że w Wielką Sobotę, jeśli było ciepło, to wraz z rodzeństwem zbierała w trawie przed domem ciemnofioletowe fiołki, które następnie były wiązane cienką nitką w małe bukieciki. Fiołki zbierały też, ale wcześniej, małe hrabianki Branickie wysyłane w tym celu do parku. Robiły z nich przewiązane nitką bukieciki z kilkoma listkami, następnie topione w salaterce, aby doczekały święconego i mogły ozdobić stół.
 


Bardzo charakterystycznym atrybutem świąt Wielkiejnocy było i jest jajko symbol miłości, płodności, siły, nowego życia i wiosny. Zdobione jajka, czyli pisanki znane były już w starożytności, a na ziemiach polskich przynajmniej od X w. Tradycyjne pisanki wielkanocne robiono zarówno we dworach, jak i na wsiach. Zajmowały się tym głównie kobiety, młodzież oraz dzieci. Pisanki często były dziełami sztuki ludowej. Sposób zdobienia oraz czas, kiedy je wykonywano zależał od tradycji panującej w danym domu czy okolicy. Jaja wielkanocne nosiły różne nazwy w zależności od sposobu wykonania: malowanki, kraszanki lub byczki to jaja farbowane na jeden kolor za pomocą gotowania albo moczenia w barwniku; skrobanki lub rysowanki to jaja farbowane na jeden kolor z wyskrobanym deseniem; pisanki to jaja z różnokolorowym deseniem (częściowo pokrywane woskiem i następnie gotowane w barwnikach). 


Nazwa „pisanki" stosowana bywa też potocznie w odniesieniu do wszystkich barwionych jajek wielkanocnych. Kobiety na wsiach i we dworach krasiły pisanki przed Niedzielą Palmową.


(…) Praktyki religijne, przede wszystkim te odbywane w kościele, zajmowały niewątpliwie dużo czasu w Wielkim Tygodniu. Zdaniem Michała Żółtowskiego: „Pełna wymowy, a chwilami dramatyczna liturgia z tych dni wytwarzała niezastąpiony nastrój. Panie domu zbierały domowników na wspólnej modlitwie. Poważny nastrój Wielkiego Tygodnia wzmacniał też dźwięk drewnianych klekotek, z którymi biegali po wsi chłopcy. Udział w długich nabożeństwach Wielkiego Tygodnia mógł być problemem dla dzieci. Dlatego na przykład mali Żółtowscy z Czacza byli przysposabiani przez matkę do właściwego przeżycia Wielkiego Tygodnia. Tak wspominał to Michał Żółtowski: „Nasza Matka wyczuwając trudności najmłodszych w uczestnictwie w tak długich nabożeństwach, już od Wielkiego Poniedziałku przygotowywała nas do nich przez odpowiednią lekturę. Było to Życie Chrystusa, a właściwie opis widzeń błogosławionej Katarzyny Emmerich, która od dziecka obdarzona niezwykłym darem oglądania całego życia Pana Jezusa, w końcu zgodziła się podyktować opis swych objawień. Jest to utwór bardzo żywy i obrazowy, przemawiający do serca i wyobraźni. Katarzyna słyszała jęki Chrystusa podczas biczowania, stuk młotków przy ukrzyżowaniu, ostatnie Jego słowa”


(…)



Wreszcie nadchodził Wielki Piątek dzień śmierci Zbawiciela, a więc czas największej łaski, ale też smutku i skupienia. Anna Branicka-Wolska pisała o Wielkim Piątku: „cały [ten] dzień był poważny i niepodobny do wszystkich innych".


Według tradycji rano tego dnia, na pamiątkę Męki Pańskiej rodzice lekko uderzali rózgą dzieci i młodzież (po kolei, od najstarszego do najmłodszego), mówiąc „za Boże Rany” lub „Któryś za nas cierpiał rany, Jezu Chryste, zmiłuj się nad nami”. Obyczaj ten wspominała Izabela Drwęska: „Rano budziły nas krzyki z pokoi starszego rodzeństwa, gdzie rózgą dostawali «boże rany». Nic nie chroniło nas od tej tradycyjnej «w skóry»".


W Wielki Piątek post był przestrzegany szczególnie surowo, do tego stopnia, że niektórzy zupełnie zaprzestawali spożywania pokarmów. W Kwilczu posiłki w tym dniu „jadano tylko dwa razy, bez zasiadania do stołu, z wykluczeniem wszelkich składników pochodzenia zwierzęcego i nabiału. Nie wolno było spożywać mleka, masła, sera, mięsa, jajek”. Izabela Drwęska zapamiętała, że pili w tym dniu kakao na wodzie, a na obiad był żur i kartofle. O maśle czy mleku nie było mowy.


(…) 


Zaaranżowane w kościołach Groby Pańskie licznie i całymi rodzinami odwiedzano w Wielki Piątek po południu i w Wielką Sobotę. (…) 



W Wielką Sobotę rano odbywało się w kościele nabożeństwo, podczas którego kapłan święcił ogień (poza kościołem), paschał i wodę chrzcielną w chrzcielnicy. Wówczas odprawiana też była uroczysta Msza święta paschalna, podczas której kapłan miał na sobie białe szaty, wyrażające radość. Rozbrzmiewał wesoły hymn Gloria, dzwoniły wszystkie dzwony i grzmiały organy. Ten radosny moment zapamiętała Anna Branicka-Wolska: „w czasie Mszy Świętej w wilanowskim kościele ministranci z pasją klekotali kołatkami, a potem nagle rozdzwaniały się dzwonki wszystkie, ile ich było w kościele. Robiło się wtedy i nam wesoło i nastrój smutku Wielkiego Tygodnia przemieniał się w radość wielkanocną". Czytano wówczas Ewangelię o niewiastach, które wcześnie rano spotkały siedzącego przed grobem anioła zapewniającego je, że Chrystus zmartwychwstał. Był zwyczaj, że ogień i wodę - poświęcone w Wielką Sobotę - przynoszono do chat, domów, dworów i pałaców. Do przeniesienia ognia świętego zapalonego od paschał mogły być użyte tylko smolna szczapka lub świeczka z czystego wosku. Nowym ogniem rozpalano wszystkie domowe paleniska, np. piece i kuchnie. 


(…) W Wielką Sobotę mogły się jeszcze odbywać przygotowania przedświąteczne, ale zgodnie ze starym polskim obyczajem powinny się zakończyć najpóźniej w południe.



W Wielką Sobotę rano zajmowano się przede wszystkim przygotowaniem święconego. Był to w zasadzie ostatni etap przygotowań, które trwały wiele dni, a nieraz i tygodni wcześniej. Wówczas odbywała się już tylko ceremonia nakrywania i ustawiania do stołu wielkanocnego, Janina z Puttkamerów Żółtowska wspominała, że przygotowania do święconego w Dereszewiczach odbywały w domu pełnym przeciągów, ponieważ powiewał już wiosenny wiatr, a wszystkie okna były otwarte. 


Święcone było starym i typowo polskim zwyczajem, nieobchodzonym w innych krajach, a świadczącym o charakterystycznej dla Polaków gościnności. Zachowane opisy święconego, organizowanego dawniej w rezydencjach najbogatszych rodów, wprawiają nas dziś w zdumienie. Zapraszano na nie często setki gości. Lucjan Siemieński zauważył, że: „Uczeni badacze, którzy robią pracowite poszukiwania nad historyą sztuki w Polsce, usiłując wykazać, żeśmy mieli i naszych malarzy i rzeźbiarzy i budowniczych, nie powinniby pomijać święconego, które w pewnym względzie świadczyło o bogactwie fantazyi i było niejako rzeźbą, tę mającą jeszcze zaletę, że nie tylko zachwycało oko, ale i smakowało wybornie". Mimo że niniejsza praca nie dotyczy okresu przed 1850 r., chciałbym jednak podać przykład święconego z dawniejszych czasów. Pomoże on lepiej zrozumieć kultywowanie tej tradycji w siedzibach ziemian, choć będącej już tylko echem tamtych wielkich przyjęć. Jest to opis święconego z pierwszej połowy XVII w. przywołany przez Łukasza Gołębiowskiego:


„Na samym środku był baranek wyobrażający Agnus Dei z chorągiewką, calutki z pistacyami; ten specyał dawano tylko damom, senatorom, dygnitarzom i duchownym. Stało 4 przeogromnych dzików, to jest tyle, ile części roku. Każdy dzik miał w sobie wieprzowinę, alias: szynki, kiełbasy, prosiątka. Kuchmistrz najcudowniejszą pokazał sztukę w upieczeniu całkowitem tych odyńców. Stało tandem 12 jeleni także całkowicie pieczonych z złocistemi rogami, cale do admirowania, nadziane były rozmaitą zwierzyną, alias: zającami, cietrzewiami, dropiami, pardwami. Te jelenie wyrażały 12 miesięcy. Na około były ciasta sążniste, tyle, ile tygodni w roku, to jest 52, cale cudne placki, mazury, żmudzkie pirogi, a wszystko wysadzane bakalią. Za niemi było 365 babek, to jest tyle, ile dni w roku Każde było adornowane inskrypcyami, floresami, że nie jeden tylko czytał, a nie jadł Co zaś do bibendy: było 4 puchary, exemplum 4 por roku napełnione winen jeszcze od króla Stefana. Tandem 12 konewek srebrnych z winem cypryjskim, hiszpańskim i włoskim. 


U mniej zamożnej szlachty święcone było skromniejsze. Tradycja przygotowywania obfitego święconego dotyczyła nie tylko rezydencji wiejskich, ale też miejskich, m.in. pałaców zamożnych rodzin szlacheckich i magnackich (później arystokratycznych). 


(…)


„Przez całą długość biblioteki stał stół, chyba do dwudziestu metrów długi. W środku zielona altana, w niej baranek. Z dwóch końców stołu dwie głowy: świni pieczonej i dzika w skórze z jajkiem w pysku. Głuszec, cietrzew, dzika kaczka w piórach, a potem już szynki gotowane i pieczone, całe stosy kiełbas, pieczone prosięta z kaszą, rolady, pieczone ptactwo, indyki nadziewane śliwkami albo kasztanami, jeszcze mięsiwa, galarety, auszpiki, sałatki, chrzany, sosy. A potem szeregi bab, które rozpoczyna baumkuchen sękaty, a potem szafranowa, jajowa skromna, jajowa bogata, według recepty cioci Andzi, z przepisu doktorowej, potem mazurki: królewski, cygański, przekładanych z dziesięć gatunków, pomarańczowy, śliwkowy i tu królowały przepisy babci Zosi, cioci Mani albo po prostu z kalendarza. Wśród tego dobrobytu stały jeszcze misy kolorowych jajek, nierzadko pięknych pisanek, znowu arcydzieła ciotek. W jednym końcu na dostawionym z boku nieco niższym stoliku stały butelki, cały las butelek różnego formatu, koloru, o przeróżnych zawartościach, od wiekowej starki począwszy. Rozpoczynano od jajek i szynki, a po jakiejś godzinie wnoszono barszcz w filiżankach, którego zresztą było ad libitum. Dopiero długo po tym, jak już jedzenie nawet mazurków miało się ku końcowi, wnoszono herbatę i czarną kawę"

(…)

na stole znaleźć można było „sałatki z listków młodziutkiego mlecza i z cykorii. O to dbała specjalnie nasza rezydentka Francuzka mademoiselle Bardin i również Francuzka, pokojowa Cecile. [...] Srebrne pojemniczki z pisankami, od lekko podfarbowanych do bogato malowanych, rozrzucone były po całym stole. Na prawym stole, mniejszym, było pieczywo, oczywiście domowy chleb sitny żytni z najlepszej mąki pytlowej zarabiany na kwasie i maślance. Ten chleb się nie starzał. Były oczywiście bułki francuskie i grahamki domowe. A dalej ciasta, a więc olbrzymia baba, na którą przepis zaczynał się od słów: weź 96 żółtek i cztery jaja, a nie żałuj gospodyni szafranu itd., itd. Obowiązkowo sernik wiedeński na kruchym spodzie polany czekoladą i co najmniej pięć gatunków mazurków, w tym oczywiście bakaliowy, lukrowy na kruchym spodzie, czekoladowy, karmelowy no i marcepanowy. Nie mogło również zabraknąć tradycyjnego poznańskiego placka z kruszonką (cóż to za pyszota), no i tortu Fedora na cześć tradycji matczynych, czyli austro-węgierskich. (…)



W Wielką Sobotę do siedzib ziemiańskich przybywali księża, najczęściej proboszczowie, aby poświęcić wielkanocny stół. Przybycie księdza do domu ziemiańskiego było podyktowane m.in. względami prestiżowymi. Wynikało też z tego, że święcone ziemiańskie było olbrzymie i przewiezienie go do kościoła stanowiłoby dużą trudność. Poza tym urok święconego ziemiańskiego polegał na odpowiednim zaaranżowaniu go na dużym stole. Nie zapominajmy wreszcie, że dwory świadczyły w różnej formie na rzecz kościołów parafialnych i związki obu tych podmiotów były najczęściej bardzo bliskie. Dlatego przywilej osobistego przybycia proboszcza do rezydencji ziemiańskiej w celu poświęcenia pokarmów był rzeczą naturalną. Mogli skorzystać na tym także okoliczni mieszkańcy, którzy do dworu mieli bliżej niż do kościoła.
 


(…)



Po poświęceniu duchowny witał się z państwem i wszystkimi pozostałymi osobami, składając im życzenia świąteczne. Niekiedy później zadawał dzieciom pytania z katechizmu. Proszono go, aby jeszcze został, ale on na ogół śpieszył się, bo musiał jechać do kolejnych miejsc, jeśli zostawał, to na krótko.


(…)


Zmartwychwstanie Pańskie (Wielkanoc)


W Niedzielę Wielkanocną wcześnie rano, a czasem już w Wielką Sobotę po południu lub wieczorem udawano się do kościoła na Rezurekcję, będącą uroczystym obrzędem Zmartwychwstania. Ziemianie, w zależności od pogody oraz odległości dzielącej dwór od kościoła jechali pojazdami lub szli pieszo. W Łazku, z którego jechano na Rezurekcję do Ostrołęki, konie zaprzęgano do pojazdu stosownego do ilości jadących osób. Mogła to być kareta, jeden lub dwa powozy, wolant i amerykan.


Rezurekcja była Mszą świętą połączoną z procesją, błogosławieństwem wiernych, biciem dzwonów i śpiewaniem triumfalnych pieśni wielkanocnych. Przewodniczył jej kapłan ubrany w białe szaty. Procesja odbywała się przed Mszą lub po niej. Po wyniesieniu Najświętszego Sakramentu z Grobu Pańskiego, uroczyście trzykrotnie obchodzono kościół, śpiewając pieśni wielkanocne. Jeśli pogoda była niesprzyjająca, procesja odbywała się wewnątrz kościoła. Podczas procesji ksiądz, niosący pod baldachimem monstrancję z Najświętszym Sakramentem, był prowadzony przez najbardziej szanowanych parafian, w tym przez dziedzica. Była to stara tradycja; dawniej możnowładcy i inne znaczące osoby też prowadziły księdza. Procesję rezurekcyjną wspominał Zdzisław Morawski z Małej Wsi. Po Mszy świętej odbywała się procesja „należąca do najsilniejszych dziecięcych przeżyć. Ksiądz, podtrzymywany przez czterech najprzedniejszych gospodarzy, ruszał z wysoko wzniesioną w rękach monstrancją od ołtarza ku wyjściu. Ludzie rozstępowali się klękając przed Najświętszym Sakramentem. Przy kruchcie, już na dworze, inni, godni zaszczytu gospodarze wznosili nad księdzem baldachim z bogato haftowanego złotem adamaszku koloru kremowego, na drążkach z lśniącego drzewa i z błyszczącymi, mosiężnymi okuciami. My szliśmy tuż za baldachimem". (…) Z Rezurekcji wszyscy wracali do domu z myślą o czekającym na nich tam święconym. Świąteczna uczta podawana była na zimno. Gorące mogły być tylko barszcz, bulion, kawa i herbata. Zanim każdy zajął miejsce przy stole, dzielono się święconym jajkiem i składano sobie życzenia. 




„Obrzęd dzielenia się jajkiem służy wyrażeniu wzajemnej życzliwości, przyjaźni i miłości. Czasem w dzieleniu się jajkiem lub w całym święconym, ale przy oddzielnym stole uczestniczyła też służba. Dzielenie się jajkiem rozpoczynało któreś z państwa domu lub oboje razem. W Studziankach, jak pisał Wacław Auleytner: „Mama brała do rąk piękny duży talerz z pokrojonym jajkiem święconym. W środku talerza stała solniczka ze święconą solą. Mama po kolei wszystkim składała życzenia. Wszyscy też składali sobie życzenia nawzajem”


(…)


W niektórych regionach znany był wywodzący się z Niemiec zwyczaj przygowywania dla dzieci niespodzianek, które miały być przynoszone przez wiosenne zajączki. Dzieci szukały ukrytych w ogrodzie, obejściu lub w domu koszyczków albo gniazdek zawierających kolorowe jajka i słodycze, ale zdarzały się też inne niespodzianki. Krystyna Daszkiewicz, spędzająca dzieciństwo Olszowie w Poznańskiem, wspomina o takim zwyczaju szukania prezentów od zajączka. Kiedy ona i jej siostra były jeszcze małe, po śniadaniu wielkanocnym szukały parku lub w przypadku brzydkiej pogody, w domu, gniazd z kolorowymi i czekoladowymi jajkami, które przynosił im zajączek.


(…)


W drugi dzień świąt, Poniedziałek Wielkanocny zwany też Lanym Poniedziałkiem, udawano się do kościoła na Mszę świętą, ale w dniu tym odbywał się też tradycyjny dyngus. Zwyczaj ten, inaczej zwany śmigusem, znany był w Polsce przynajmniej od XV w. Barbara Ogrodowska pisała, że: „Kropienie, obmywanie się, oblewanie i zanurzanie w wodzie tak charakterystyczne dla świątecznego cyklu Wielkanocy i zwłaszcza dla Lanego Poniedziałku jest niewątpliwie reliktem dawnych, wcześniejszych niż chrześcijaństwo, zwalczanych przez kościół zabiegów oczyszczających, sprowadzających deszcz, mających zapewnić zdrowie, urodę i płod- ność". Kościół zabraniał dyngusa i dyngowania, polewania się wodą połączonego z wypraszaniem datków, uważanego w XV w. za grzech śmiertelny. 


Zygmunt Gloger podał, że: „Synod duchowny djecezyi poznańskiej za Władysława Jagiełły, w uchwałach swoich przeciw zwyczajom zabobonnym nakazuje w artykule zatytułowanym Dingus prohibeatur. «Zabraniajcie, aby w drugie i trzecie święto wielkanocne mężczyźni kobiet a kobiety mężczyzn nie ważyli się napastować o jaja i inne podarki, co pospolicie się nazywa dyngować, ani do wody ciągać»


Zwyczaj polewania wodą przetrwał jednak mimo zakazów. Ksiądz Jędrzej Kitowicz opisał zwyczaj dyngusa za Augusta III Sasa. Jak się okazuje, były to czasy, gdy nie tylko dobrze jadano, ale i oblewano. „Była to swawola powszechna w całym kraju tak między pospólstwem, jako też między dystyngwowanymi; w Poniedziałek Wielkanocny mężczyźni oblewali wodą kobiety, a we wtorek i w inne następujące dni kobiety mężczyzn, uzurpując sobie tego prawa aż do Zielonych Świątek, ale nie praktykując dłużej jak do kilku dni. Oblewali się rozmaitym sposobem. Amanci dystyngwowani, chcąc tę ceremonią odprawić na amantkach swoich bez ich przykrości, oblewali je lekko różaną lub inną pachnącą wodą po ręce, a najwięcej po gorsie, małą jaką sikawką albo flaszeczką. Którzy zaś przekładali swawolą nad dyskrecyją, nie mając do niej żadnej racyi, oblewali damy wodą prostą, chlustając garkami, szklenicami, dużymi sikawkami, prosto w twarz lub od nóg do góry. A gdy się rozswawolowała kompania, panowie i dworzanie, panie, panny nie czekając dnia swego, lali jedni drugich wszelkimi statkami, jakich dopaść mogli; hajducy i lokaje donosili cebrami wody a kompania dystyngwowana, czerpając do nich, goniła się i oblewała od stóp do głów, tak iż wszyscy zmoczeni byli, jakby wyszli z jakiego potopu. Stoły, stołki kanapy, krzesła, łóżka, wszystko to było zmoczone, a podłogi – jak stawy – wodą zalane” 


Wszystkie cytowane fragmenty oraz zdjęcia grafik i drzeworytów pochodzą ze wspaniałej książki „O ziemiańskim świętowaniu. Tradycje świąt Bożego Narodzenia i Wielkiejnocy” Tomasz Adam Pruszak, Wydawnictwo Netrion